„Gra tajemnic” jest dobrym filmem, ale pod jednym warunkiem: tylko jeśli wcześniej nie wie się nic o Alanie Turingu.
Na początku wojny brytyjski wywiad tworzy w Bletchley Park super zespół najwybitniejszych ścisłych umysłów w kraju. Ich zadaniem jest złamanie kodu niemieckiej maszyny szyfrującej Enigmy (przeczytaj o Polakach, którzy złamali kod Enigmy). Problem w tym, że naziści codziennie zmieniają jej ustawienia. Matematycy mają więc każdego dnia jedynie osiemnaście godzin na znalezienie jednej z setek milionów możliwych kombinacji. Na pomysł rozwiązania tego problemu wpada Alan Turing, niewątpliwie geniusz, ale przy tym antypatyczny introwertyk. Nic więc dziwnego, że wielu ludzi, w tym na najwyższym szczeblu, chętnie powitałoby jego niepowodzenie. A w dodatku Turing skrywa przed wszystkimi własną, groźną dla niego tajemnicę…
- Kim więc według pana jestem, człowiekiem czy maszyną? – pyta przesłuchującego go policjanta Turing w „Grze tajemnic”. Przy czym polski tytuł jest tu wyjątkowo niefortunny. W angielskiej wersji odwołuje się on do jednego z najsłynniejszych osiągnięć wybitnego matematyka, czyli tak zwanego testu Turinga , dzięki któremu możliwe jest odkrycie sztucznej inteligencji (w uproszczeniu: nastąpi to jeśli ludzki rozmówca, nie wiedząc z kim prowadzi konwersacje, nie będzie mógł wskazać wśród swoich interlokutorów tego, który faktycznie jest maszyną).
Teoria wszystkiego, reż. James Marsh
Scenariusz: Anthony McCarten
Jeden z najgłośniejszych polskich tytułów tego roku, który po ośmiu latach zbierania funduszy doczekał się realizacji. Przez wielu zachwalany, przez aktorów goszczonych w ogólnopolskim teście o polskim filmie wymieniany jako najważniejszy i najlepszy film ostatniej dekady. Film ma czcić pamięć ofiar powstania warszawskiego, które wybuchło 40 lat temu.
Wstyd coś takiego pokazywać. Nie wiem, czy bardziej razi mnie film Komasy, który lepiej aby nigdy nie powstał, czy to, że wielu znanych i dobrych aktorów uznaje ten film za wybitne dzieło. Podczas seansu co chwilę łapałam się za głowę i po prostu nie wierzyłam, w to co widzę. Choć jestem jak najbardziej otwarta na eksperymenty filmowe i montażowe, na zmianę stylu narracji o II wojnie światowej, aby przestać o niej mówić tylko z patosem i każde dzieło dotyczące powstania i Holocaustu, z racji poruszanej tematyki, musiało być nominowane do najważniejszych nagród. I Komasa przełamał tę konwencję, pokazał ludzi z krwi i kości, młodzież, która próbuje czerpać radość z życia w tych trudnych czasach, a powstanie traktuje jak przygodę. To mi się podobało i chciałabym, aby to obroniło cały film.
Niestety, w pewnym momencie ta beztroska u młodzieży przestała być dla mnie wiarygodna. Trudno mi uwierzyć, że kiedy giną koledzy i koleżanki, oni dalej traktują powstanie jak zabawę. Być może tak było, a moje niedowiarstwo bierze się z przyzwyczajenia do bohaterskiego ukazywania ofiar wojennych.
To co w filmie razi najbardziej to jego stylistyka, która w moim odczuciu jest niestosowna do tematu filmu. Efekciarskie puszczanie bąbelków i motylków, które z sceny bohaterskiego czynu robią parodię komedii romantycznej – to coś sprawia, że cały film stał się dla mnie parodią historii, która sama w sobie była płytka, bo nie tylko ja odniosłam wrażenie, że powstanie warszawskie było tłem dla melodramatu rozgrywającego między Stefanem a Biedronką. Muzyka, na którą składały się współczesne niemal dyskotekowe hity, nie poprawiała sytuacji. W scenie, w której Alicja biegła z Śródmieścia na Czerniaków, równie dobrze słyszałabym w tle „Jesteś szalona”. Uwierzcie, nie odczulibyście większej różnicy.
Jestem stanowczo na nie! Być może Titanic opiera się na podobnym modelu, gdzie historia miłosna zaczyna być wątkiem ważniejszym od tragedii, ale oba wątki dobrze się uzupełniają. W przypadku Miasta 44 fabuła stała się nieplanowanym szyderstwem i parodią powstania warszawskiego, co tu budzi duży niesmak (w końcu mamy sporo komedii o II wojnie światowej, więc świadoma satyra tego kawałka historii nie jest niczym złym).
Muzyka to jeden z bardziej lubianych tematów przez filmowców. Motyw z robieniem kariery w świecie muzyki jest wdzięczny, podobnie jak biografie muzyków czy po prostu filmy musicalowe. Muzyka jest często cichą bohaterką nawet filmów skupionych na innym temacie jak np. w poruszającym W kręgu miłości. Muzyka jest po prostu znakomitym wabikiem na widza, bo jako ludzie prawdopodobnie nie wyobrażamy sobie życia bez słuchania muzyki. Niektórzy jednak nie wyobrażają sobie życia bez jej wykonywania. O tym ile można poświęcić w imię muzycznej kariery, opowiada Whiplash.
Fabuła Whiplash jest banalna. Młody perkusista, Andrew, uczęszcza do konserwatorium muzycznego na Manhattanie. Ambitny chłopak marzy o wielkiej karierze. Kiedy zostaje wybrany do szkolnej orkiestry jazzowej prowadzonej przez nauczyciela, z którego zdaniem bardzo się liczy, nie waha się ani chwili. Wydaje mu się, że to już wielki sukces. Tymczasem Terence Fletcher to nauczyciel wymagający i okrutny, który nie pozwoli Andrew zbyt łatwo osiąść na laurach. Andrew postanawia więc za wszelką cenę dążyć do oczekiwanej przez Fletchera perfekcji, a my na ekranie oglądamy jego mordercze zmagania z nauczycielem, rytmem i samym sobą. Film składa się głównie ze scen prób, czyli scen wypełnionych muzyką. Można więc powiedzieć, że muzyka jest tu główną bohaterką, to ona napędza ten film, jest jego treścią. Tu nic innego nie ma znaczenia – liczy się tylko to, czy Andrew nauczy się grać idealnie. Nic podobnego nigdy w kinie nie widziałam i za to ogromny podziw dla reżysera. Damian Chazelle miał odwagę uczynić muzykę bohaterką swojego filmu, a przecież nie mógł przewidzieć, że te długie sceny wypełnione grą na perkusji faktycznie zahipnotyzują widza, tak jak ma to miejsce. Ale żeby nie było tak kolorowo – trzeba mieć w sobie dużą tolerancję na dźwięki, żeby się szybko przedstawioną w filmie muzyką nie znudzić (a zwłaszcza jej ilością). Mi, przyznaję, momentami tej tolerancji już brakowało.