Strona główna

 Gra tajemnic, Benedict Cumberbatch

 

 

Alan Turing Benedict Cumberbatch Gra tajemnicGra tajemnic zwiastu alan turing

 

„Gra tajemnic” jest dobrym filmem, ale pod jednym warunkiem: tylko jeśli wcześniej nie wie się nic o Alanie Turingu.

 

Na początku wojny brytyjski wywiad tworzy w Bletchley Park super zespół najwybitniejszych ścisłych umysłów w kraju. Ich zadaniem jest złamanie kodu niemieckiej maszyny szyfrującej Enigmy (przeczytaj o Polakach, którzy złamali kod Enigmy). Problem w tym, że naziści codziennie zmieniają jej ustawienia. Matematycy mają więc każdego dnia jedynie osiemnaście godzin na znalezienie jednej z setek milionów możliwych kombinacji. Na pomysł rozwiązania tego problemu wpada Alan Turing, niewątpliwie geniusz, ale przy tym antypatyczny introwertyk. Nic więc dziwnego, że wielu ludzi, w tym na najwyższym szczeblu, chętnie powitałoby jego niepowodzenie. A w dodatku Turing skrywa przed wszystkimi własną, groźną dla niego tajemnicę…

 

 

- Kim więc według pana jestem, człowiekiem czy maszyną? – pyta przesłuchującego go policjanta Turing w „Grze tajemnic”. Przy czym polski tytuł jest tu wyjątkowo niefortunny. W angielskiej wersji odwołuje się on do jednego z najsłynniejszych osiągnięć wybitnego matematyka, czyli tak zwanego testu Turinga , dzięki któremu możliwe jest odkrycie sztucznej inteligencji (w uproszczeniu: nastąpi to jeśli ludzki rozmówca, nie wiedząc z kim prowadzi konwersacje, nie będzie mógł wskazać wśród swoich interlokutorów tego, który faktycznie jest maszyną).

Teoria wszystkiego, reż. James Marsh

Oryginalny tytuł: Theory of Everything

 

Reżyseria: James Marsh
Scenariusz: A
nthony McCarten

 

Na podstawie: książki autorstwa Jane Hawking „Travelling to Infinity: My Life with Stephen”

 

Zdjęcia: Benoît Delhomme

 

Muzyka: Jóhann Jóhannsson

 

Kraj: Wielka Brytania

 

Gatunek: Dramat, Biograficzny
Premiera: 07 września 2014 (Świat) 30 stycznia 2015 (Polska)
Obsada: Eddie Redmayne, Felicity Jones, Charlie Cox, David Thewlis, Maxine Peake, Harry Lloyd

 

 

 

 

 

 

     Jeden z najwybitniejszych umysłów w historii, podziwiany przez kolegów z branży, ale również i wielu filmowców. Osoba Stephena Hawkinga nie raz pojawiała się przy okazji różnego rodzaju produkcji oscylujących wokół tematu fizyki. Jednakże James Marsh, twórca nagrodzonego Oscarem „Człowieka na linie”, postanowił przenieść na ekran nieco inne spojrzenie życia znakomitego uczonego, ze strony jego żony Jane. To właśnie jej książka opowiadająca o wielkiej miłości i trudach życia państwa Hawking stała się inspiracją dla scenariusza „Teorii wszystkiego”.

 

 

      Jane i Stephen (Felicity Jones, Eddie Redmayne) poznali się na imprezie zapoznawczej na studiach. Ona rozpoczęła nauki humanistyczne, a on skupił się na kosmologii. Jednakże ich drogi na chwilę się rozeszły, aby w końcu spotkać się w najmniej oczekiwanym ku temu miejscu. Stają się nierozłączni, aż do chwili, gdy Stephen dowiaduje się o swojej chorobie. Lekarze nie pozostawiają złudzeń, postępujący zanik mięśni doprowadzi do całkowitego paraliżu ciała, zaburzenia funkcji oddychania oraz mowy. Jane nie daje za wygraną i staje się motywacją dla swojego ukochanego. Stephen bierze się w garść i choć lekarze dają mu jedynie dwa lata życia postanawia kontynuować swoją pracę naukową nad początkiem wszechświata, a także cieszyć się życiem u boku ukochanej.

 

     Uwaga, uwaga! Oto nadchodzi filmowa wersja życia Stephena Hawkinga, ale nie do końca skupiająca się na nim samym. Cała opowieść, choć dotyczy samego naukowca, bardziej przychylna jest dla najsilniejszej kobiecej postaci- Jane Wilde. To jej emocje, jej życie, jej relacja ze Stephenem zostaje tutaj zaprezentowana, a jak najbardziej zdeterminowana przez postępującą chorobę ukochanego. Oczywistym staje się więc, że twórcy tego filmu posuną się do najbardziej oklepanych sztuczek, aby wzbudzić w widzu emocje. Nikt więc nie był zaskoczony, gdy zaczął wylewać łzy przy wszystkich ciężkich sytuacjach, przeciwko którym postawiony został Hawking, począwszy od gry w krykieta (ta rozpacz w oczach Jane!), przez rezygnację ze schodów, aż po wielką niemoc! Chwilami jest to tak bardzo przejmujące, że ciężko jest w ogóle patrzeć na te zmagania. Wtedy właśnie rodzi się wielki podziw nie tylko dla samego uczonego, który pokazał całemu światu siłę swojego charakteru i ducha walki, ale również i dla Jane... kobiety wytrwałej i zawziętej. Scenarzyści próbowali ułagodzić odrobinę ból całej opowieści. Wprowadzili do niej sporo humoru, co ukazało Stephena Hawkinga jako człowieka bardzo dowcipnego i to w ten najbardziej z inteligentnych sposobów.

 

 

Nie brak tutaj również swoistego uroku, bowiem początki związku naukowca i humanistki są niezwykle interesujące i czarujące w całej tej swojej nieporadności. Szkoda jedynie, że tak mało poświęca się tutaj uwagi samej pracy Hawkinga, który ostatecznie miał bardzo wielki wpływ na fizykę i jest wielkim wzorem do naśladowania dla wielu naukowców, nawet tych fikcyjnych, jak Sheldon Cooper. Powody takiego potoczenia się fabuły są raczej oczywiste, bo choć wiadomo, że nie każdy widz musi być biegły w kosmologii, a już na pewno nie dla każdego byłby to temat wielce fascynujący na wątek przewodni filmu. Nie należy również zapominać, że nie jest to opowieść Stephena – wtedy możliwa byłaby drzemka na seansie, ale Jane, która przełożyła wszelkie emocje w tę historię.

 

     Obraz jest to bardzo elegancki, utrzymany w klimacie lat 60tych, a potem pięknie płynący rozwój kreacji, fryzur, który scenografowie oraz charakteryzatorzy oddali w każdym najmniejszym calu. Szkoda jedynie, że cały film jest skomponowany w sposób nie pomagający zorientować się w postępie czasu. Jego wyznacznikiem stają się tutaj narodziny kolejnych bobasów, kolejne etapy choroby, czy u końca zarysy zmarszczek. Dość frustrujące. Natomiast to ani warstwa wizualna, ani piękno ścieżki dźwiękowej napisanej przez Jóhanna Jóhannssona nie są tutaj najważniejsze.

 

      Najważniejszy w całej historii jest Stephen Hawking, a tak naprawdę grający go Eddie Redmayne. Udowodnił już, że potrafi śpiewać, a także uwodzić, a teraz pokazuje całemu światu, że jest w stanie zagrać męczącą rolę niepełnosprawnego, ale przy tym genialnego naukowca. Kreacja z pewnością niełatwa, z którą Eddie poradził sobie genialnie. Nie tylko własnymi gestami, ale również mową, po prostu stał się Stephenem Hawkingiem i jestem święcie przekonana, że to właśnie on jest najmocniejszym kandydatem do otrzymania statuetki złotego Oscara. Prawda jest taka, że w pełni mu się należy. Zrobił coś niewiarygodnego! Przekonał mnie każdą minutą swojego progresu w tym filmie. Nie gorsza była również Felicity Jones, która z początku sprawiła, że Jane stała się bohaterką opowieści- niesamowicie silną kobietą wspierającą swojego męża z uporem, ale później szybko spadła z piedestału odrobinę zawodząc swoim zachowaniem. Nie mniej, kreacja bardzo dobra, świetnie dopasowana do Redmayne'a, ale czy oscarowa? Okaże się już wkrótce.

 

 

     Internety rozpisywały się o tym, jak bardzo nudny jest ten film. Niewielu potrafi dostrzec w nim piękno i w pełni poczuć opowiadaną historię. „Teoria wszystkiego” świetnie łączy w sobie wątki choroby Stephena Hawkingiem wraz z jego naukowymi osiągnięciami. Nie brakuje w tym związku siły, wzruszeń i miłości. Pomimo trudnego tematu twórcy podążają za charakterem człowieka, który zainspirował ich do stworzenia tego filmu i nadali mu uroku oraz niebywałego poczucia humoru. Nie zanudza nas zbędnymi dygresjami o fizyce, nie bałamuci nas religijnymi przekonaniami, ale uderza w najczulsze struny, wzbudzając empatię, zmuszając do myślenia. Jest w tym coś pięknego, zaskakującego i tak bardzo intrygującego. W końcu rzadko zdarza się, aby jakiś film tak miażdżył nas emocjonalnie!

Jeden z najgłośniejszych polskich tytułów tego roku, który po ośmiu latach zbierania funduszy doczekał się realizacji. Przez wielu zachwalany, przez aktorów goszczonych w ogólnopolskim teście o polskim filmie wymieniany jako najważniejszy i najlepszy film ostatniej dekady. Film ma czcić pamięć ofiar powstania warszawskiego, które wybuchło 40 lat temu.

 

Wstyd coś takiego pokazywać. Nie wiem, czy bardziej razi mnie film Komasy, który lepiej aby nigdy nie powstał, czy to, że wielu znanych i dobrych aktorów uznaje ten film za wybitne dzieło. Podczas seansu co chwilę łapałam się za głowę i po prostu nie wierzyłam, w to co widzę. Choć jestem jak najbardziej otwarta na eksperymenty filmowe i montażowe, na zmianę stylu narracji o II wojnie światowej, aby przestać o niej mówić tylko z patosem i każde dzieło dotyczące powstania i Holocaustu, z racji poruszanej tematyki, musiało być nominowane do najważniejszych nagród. I Komasa przełamał tę konwencję, pokazał ludzi z krwi i kości, młodzież, która próbuje czerpać radość z życia w tych trudnych czasach, a powstanie traktuje jak przygodę. To mi się podobało i chciałabym, aby to obroniło cały film.

 

Niestety, w pewnym momencie ta beztroska u młodzieży przestała być dla mnie wiarygodna. Trudno mi uwierzyć, że kiedy giną koledzy i koleżanki, oni dalej traktują powstanie jak zabawę. Być może tak było, a moje niedowiarstwo bierze się z przyzwyczajenia do bohaterskiego ukazywania ofiar wojennych.

 

To co w filmie razi najbardziej to jego stylistyka, która w moim odczuciu jest niestosowna do tematu filmu. Efekciarskie puszczanie bąbelków i motylków, które z sceny bohaterskiego czynu robią parodię komedii romantycznej – to coś sprawia, że cały film stał się dla mnie parodią historii, która sama w sobie była płytka, bo nie tylko ja odniosłam wrażenie, że powstanie warszawskie było tłem dla melodramatu rozgrywającego między Stefanem a Biedronką. Muzyka, na którą składały się współczesne niemal dyskotekowe hity, nie poprawiała sytuacji. W scenie, w której Alicja biegła z Śródmieścia na Czerniaków, równie dobrze słyszałabym w tle „Jesteś szalona”. Uwierzcie, nie odczulibyście większej różnicy.

 

Jestem stanowczo na nie! Być może Titanic opiera się na podobnym modelu, gdzie historia miłosna zaczyna być wątkiem ważniejszym od tragedii, ale oba wątki dobrze się uzupełniają. W przypadku Miasta 44 fabuła stała się nieplanowanym szyderstwem i parodią powstania warszawskiego, co tu budzi duży niesmak (w końcu mamy sporo komedii o II wojnie światowej, więc świadoma satyra tego kawałka historii nie jest niczym złym).

Muzyka to jeden z bardziej lubianych tematów przez filmowców. Motyw z robieniem kariery w świecie muzyki jest wdzięczny, podobnie jak biografie muzyków czy po prostu filmy musicalowe. Muzyka jest często cichą bohaterką nawet filmów skupionych na innym temacie jak np. w poruszającym W kręgu miłości. Muzyka jest po prostu znakomitym wabikiem na widza, bo jako ludzie prawdopodobnie nie wyobrażamy sobie życia bez słuchania muzyki. Niektórzy jednak nie wyobrażają sobie życia bez jej wykonywania. O tym ile można poświęcić w imię muzycznej kariery, opowiada Whiplash.
 
Fabuła Whiplash jest banalna. Młody perkusista, Andrew, uczęszcza do konserwatorium muzycznego na Manhattanie. Ambitny chłopak marzy o wielkiej karierze. Kiedy zostaje wybrany do szkolnej orkiestry jazzowej prowadzonej przez nauczyciela, z którego zdaniem bardzo się liczy, nie waha się ani chwili. Wydaje mu się, że to już wielki sukces. Tymczasem Terence Fletcher to nauczyciel wymagający i okrutny, który nie pozwoli Andrew zbyt łatwo osiąść na laurach. Andrew postanawia więc za wszelką cenę dążyć do oczekiwanej przez Fletchera perfekcji, a my na ekranie oglądamy jego mordercze zmagania z nauczycielem, rytmem i samym sobą. Film składa się głównie ze scen prób, czyli scen wypełnionych muzyką. Można więc powiedzieć, że muzyka jest tu główną bohaterką, to ona napędza ten film, jest jego treścią. Tu nic innego nie ma znaczenia – liczy się tylko to, czy Andrew nauczy się grać idealnie. Nic podobnego nigdy w kinie nie widziałam i za to ogromny podziw dla reżysera. Damian Chazelle miał odwagę uczynić muzykę bohaterką swojego filmu, a przecież nie mógł przewidzieć, że te długie sceny wypełnione grą na perkusji faktycznie zahipnotyzują widza, tak jak ma to miejsce. Ale żeby nie było tak kolorowo – trzeba mieć w sobie dużą tolerancję na dźwięki, żeby się szybko przedstawioną w filmie muzyką nie znudzić (a zwłaszcza jej ilością). Mi, przyznaję, momentami tej tolerancji już brakowało.