Jeden z najgłośniejszych polskich tytułów tego roku, który po ośmiu latach zbierania funduszy doczekał się realizacji. Przez wielu zachwalany, przez aktorów goszczonych w ogólnopolskim teście o polskim filmie wymieniany jako najważniejszy i najlepszy film ostatniej dekady. Film ma czcić pamięć ofiar powstania warszawskiego, które wybuchło 40 lat temu.
Wstyd coś takiego pokazywać. Nie wiem, czy bardziej razi mnie film Komasy, który lepiej aby nigdy nie powstał, czy to, że wielu znanych i dobrych aktorów uznaje ten film za wybitne dzieło. Podczas seansu co chwilę łapałam się za głowę i po prostu nie wierzyłam, w to co widzę. Choć jestem jak najbardziej otwarta na eksperymenty filmowe i montażowe, na zmianę stylu narracji o II wojnie światowej, aby przestać o niej mówić tylko z patosem i każde dzieło dotyczące powstania i Holocaustu, z racji poruszanej tematyki, musiało być nominowane do najważniejszych nagród. I Komasa przełamał tę konwencję, pokazał ludzi z krwi i kości, młodzież, która próbuje czerpać radość z życia w tych trudnych czasach, a powstanie traktuje jak przygodę. To mi się podobało i chciałabym, aby to obroniło cały film.
Niestety, w pewnym momencie ta beztroska u młodzieży przestała być dla mnie wiarygodna. Trudno mi uwierzyć, że kiedy giną koledzy i koleżanki, oni dalej traktują powstanie jak zabawę. Być może tak było, a moje niedowiarstwo bierze się z przyzwyczajenia do bohaterskiego ukazywania ofiar wojennych.
To co w filmie razi najbardziej to jego stylistyka, która w moim odczuciu jest niestosowna do tematu filmu. Efekciarskie puszczanie bąbelków i motylków, które z sceny bohaterskiego czynu robią parodię komedii romantycznej – to coś sprawia, że cały film stał się dla mnie parodią historii, która sama w sobie była płytka, bo nie tylko ja odniosłam wrażenie, że powstanie warszawskie było tłem dla melodramatu rozgrywającego między Stefanem a Biedronką. Muzyka, na którą składały się współczesne niemal dyskotekowe hity, nie poprawiała sytuacji. W scenie, w której Alicja biegła z Śródmieścia na Czerniaków, równie dobrze słyszałabym w tle „Jesteś szalona”. Uwierzcie, nie odczulibyście większej różnicy.
Jestem stanowczo na nie! Być może Titanic opiera się na podobnym modelu, gdzie historia miłosna zaczyna być wątkiem ważniejszym od tragedii, ale oba wątki dobrze się uzupełniają. W przypadku Miasta 44 fabuła stała się nieplanowanym szyderstwem i parodią powstania warszawskiego, co tu budzi duży niesmak (w końcu mamy sporo komedii o II wojnie światowej, więc świadoma satyra tego kawałka historii nie jest niczym złym).